Zapewne od Michela Moran usłyszałabym słynne "oddaj fartucha" ale... nie wolno się poddawać.
Do moich kotlecików potrzebowałam:
3 średnie cukinie
4 ziemniaczki
2 spore marchewki
łyżkę oliwy z oliwek
zioła do warzyw grillowanych
papryka słodka
2 jajka "0"
Walka o cudowne kotleciki rozpoczęła się umyciem i obraniem warzywek. W trakcie obierania cukinii przypomniało mi się jak Filemon (kiedy dochodził w mieszkaniu do 100% sprawności) wpadał do kuchni i mi kradł obierki, albo boksował się z koszem na śmieci - słodycz. Ze znalezieniem deski do krojenia nie miałam problemu ale znalezienie tarki graniczyło już z cudem. Wygrzebałam więc jakąś część z moich ekologicznych garnków, która służy za dodatkową półeczkę do garnka na parze, pamiętałam, że od spodu miała oczka do tarcia - i miałam rację więc jeszcze Alzhaimera nie mam (ale trzeba bacznie nad tym czuwać). I oczywiście fantastycznie i finezyjnie musiałam sobie ochlapać spodnie, czarne w dodatku, sokiem z tartych warzyw. Ale do brzegu. Po umyciu i obraniu warzywek oczywiście należało zetrzeć je na tarce z grubymi oczkami, wszystko do jednego naczynia (ja tarłam do garnka bo wiadomo - w trakcie przeprowadzki za wiele pod ręką się nie ma). Marchewkę, ziemniaki i na końcu cukinia - się łamała pierdzielona jak na złość. Oczywiście standardowo musiałam sobie zetrzeć kawałek palca (żeby tak do końca wegetariańsko nie było). Po starciu warzyw posypałam je odrobiną soli i dużymi garściami przypraw co by puściły soki. Niestety nie posypywałam warzyw solą w tak finezyjny sposób w jaki to robił Marco Pierre White, sądzę, że w moim wykonaniu to cała kuchnia byłaby perfekcyjnie pokryta solą :D. Kolejnym krokiem było pozbycie się maksymalnie dużej ilości wody, która wypłynęła z warzywek. Dodanie jajka, odrobiny mąki i łyżki oliwy. A potem już tylko mieszanie i odciskanie, mieszanie i odciskanie, mieszanie i odciskanie. I tak chyba z 10 razy aż uformowałam z tego małe, urocze kuleczki. Nastawiłam więc mój boski piekarniczek aby się rozgrzał trochę, bo chłopak jest jak wiekowy facet (potrzebuje czasu na dojście, albo w ogóle podjęcie próby), kiedy moje rureczki cudownie się zarumieniły zrzuciłam temperaturę na 150 stopni i tak sobie piekłam kotleciki 40 minut przewracając je w połowie czasu na drugą stronę. Do kotlecików zrobiłam sos na bazie krojonych pomidorów bez skórki z czosnkiem (bo walczymy z wampirzastymi bakteriami). I powiem szczerze wyszły boskie - aż się nie spodziewałam :D. Niestety nie pomyślałam o tym, że jest długi weekend, i że ludzie standardowo wpadną w amok zakupowy, wykupią wszystko co możliwe ze sklepu, i nie zaopatrzyłam się w produkty na drugi obiad. Więc dzisiaj było po studencku. Była kasza jęczmienna, był sosik pomidorowy (zrobiony jak do kotlecików), było jajko sadzone i pół paróweczki sojowej. Ale, żeby nie było, że taka wersja ekonomiczna to chociaż zapiłyśmy ten obiad zacnie bo sokiem z marynowanych buraków biofooda. A co. Kto biednemu zabroni :D?

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz