niedziela, 30 września 2012

próba oderwania myśli chociaż na chwilę.

Ostatnio w oko rzuciła mi się reklama kosmetyków ekologicznych made by Kinga Rusin. Przyznam szczerze, że mimo tego, że wiele rzeczy mnie zachęca i nęci w ich kierunku jednakże sama autorka pomysłu mnie od nich odpycha. Dla mnie Kinga chyba na zawsze pozostanie osobą, która płakała nad losem karpi na święta w futrze z norek. Jakby te norki nie cierpiały. Ale do sedna. Kosmetyki Pat&Rub są polskimi kosmetykami, które mają spełniać wszelkie wymogi dbających o siebie kobiet, którym nie obca jest troska o środowisko naturalne. Kinga zapewnia, że kosmetyki nie są testowane na zwierzętach a do produkcji kosmetyków jedyne odzwierzęce składniki są pozyskiwane bez bólu zwierząt. Opakowania kosmetyków są ekologiczne i biodegradowalne, produkcja ma być przyjazna dla środowiska i absolutnie w składzie ma nie być żadnych modyfikowanych świństw chemicznych. Kosmetyki otrzymały certyfikaty Vivy dla wegan i wegetarian, kosmetyki mają też certyfikat ecocert. Gdyby nie Kinga to chyba nawet bym się na nie połasiła. Z innej beczki, adres do odwiedzenia www.vegebox.pl dla osób, które w mieście mają słaby dostęp do dobrych jakościowo warzyw, owoców, nasionek itp. Ja jeszcze nie zamawiałam ale kilkoro znajomych mi przekazało ten adres, są zadowoleni z dostaw i z produktów także w chwilach kiedy wróci mi rozsądek chyba przysiądę i coś zamówię, zwłaszcza, że u mnie z warzywkami tak cienko. Z góry przepraszam, że nie piszę ale jakoś tak ciężko ogarnąć myśli. Z Olą ok, leczenie działa, stan się nie pogarsza. Ja jeszcze zaszalałam kuracją soku z Noni - żebym tylko miała rentgen w oczach i wiedziała czy to jej pomaga. Mam mętlik w głowie i nie wiem czego się trzymać. Chodzimy z Olą na spacery jak już słońce zachodzi, Ola uwielbia kroczyć w mroku (ja posiłkuję się latarką :D) anioła mam nie kota, nie ucieka tylko się mnie pilnuje. Smakołyki Sanabelle poprawiają jej humor, Olka uwielbia mleko jednak od większej ilości zawsze miała jakieś atrakcje żołądkowe po tym kocim na razie nie ma, więc pija te kocie. Apetyt ma, bawi się, zwiedza ze mną las, wróciła do starych nawyków (50% nocy spędza u mnie 50% u mojej mamy), skacze po stołach. Czasami mam nadzieję, że wygram z tym bydlakiem i Ola będzie zdrowa, czasami jednak rozsądek bierze górę i siedzę i ryczę.

poniedziałek, 24 września 2012

...

Chciałam napisać fajnego posta dokumentującego nasze kuchenne zabiegi, albo buszowanie po second handach, nowinki kosmetyczne nietestowane na zwierzętach ale wszelkie moje wizje umierają w pierwszej sekundzie. Mimo, że się staram o tym nie myśleć i wykorzystujemy czas na maksa aby cieszyć się każdą chwilą to i tak przychodzą takie momenty kiedy naprawdę mam ochotę strzelić sobie w łeb. Dla niektórych to tylko kot, będzie drugi. Dla mnie to jak dziecko, pełnoprawny członek rodziny, osoba! Jak kobieta poroni czy jej dziecko umiera na raka też mam do niej podejść i powiedzieć hej nie płacz, zrobisz sobie drugie. Jakie to okrutne i pozbawione jakiejkolwiek empatii. Jak sobie myślę, że jej zabraknie i to już niedługo to dosłownie nie dam rady oddychać, łzy czuję aż w płucach i mimo, że to nie pierwsza śmierć w moim domu to pewnie będzie z pewnością najtrudniejsza. Zwierzaki brałam w tym samym czasie, była cała ruchliwa i głośna trójka muszkieterów. I teraz odchodzi mi ostatnie. Dlatego tak cholernie boli mimo, że każda z tych śmierci była bolesna. Jednak teraz czeka mnie pustka i przerażająca cisza. Tak wiem mogę wziąć kolejnego kota/psa/papugę cokolwiek ale to nie będzie ta 3ka. Każde zwierzę jest wyjątkowe i indywidualne ale jak się jest z kimś połowę życia to traktuje się go inaczej, zwłaszcza, że te zwierzaki spędziły ze mną kawał dzieciństwa i tak naprawdę trudny okres mojego życia - dojrzewanie, pierwsze szkolne miłostki, zawody, błędy, nauki. Dzięki nim się uczyłam. Szymborska pisała kiedyś Umrzeć tego nie robi się kotu mogłabym to samo skierować do swojej Oli, umrzeć - tego nie robi się człowiekowi!!!. Serce mi pęka naprawdę nie radzę sobie mimo, że tak strasznie walczyłam o pokłady optymizmu. Może to wina okresu może jesiennej depresji, hormony największa dolegliwość kobiety. Faceci tak nie ryczą na każdym kroku. Najgorsza jest ta niepewność i strach. Boję się jej bólu i cierpienia. Boję się rozwoju choroby. I na końcu boję się jej odejścia. Nie, nie ryczę nad kotem całymi dniami. Korzystam, że kicię wybawiłam od 6 do 11 i od ok. 12.30 kicia ma porę drzemkową, pewnie do 17. Właśnie leży wygięta na wełnianej kołdrze. W styczniu dostałam 2 komplety pościeli wełnianej do zakupionych garnków z certyfikatem oszczędzania wody, energii takie tam bajery (fakt, faktem garnki są super i naprawdę oszczędzają i dużo wody i tłuszczy i energii - ale nie o tym teraz) - nie wiedziałam co z tymi kompletami robić w końcu różnie się tę wełnę pozyskuje (czasem idzie za tym stres i wiele ran zwierząt z których wełna jest pozyskiwana), głupotą byłoby wyrzucić w wynajmowanym przeze mnie mieszkaniu jest także problem z "utrzymaniem ciepła" (mówiąc dosłownie jest zimno jak...) położyłam więc wełniany materac pod prześcieradło no i kołderkę wiadomo do przykrycia. Kiedy Ola zachorowała stwierdziłam, że to najlepszy prezent dla niej. Ola kocha wełniane rzeczy. Znaczy kocha się nad nimi znęcać. Uwielbia ugniatać, wbijać pazurki, układać się i mielić właśnie na wełnianych rzeczach. Właśnie się przebudziła jakby czuła, że piszę o niej. Dokonuje popołudniowej higieny osobistej nadal ułożona na wspomnianej wełnianej kołdrze. Ogólnie w obecnej sytuacji nie odmawiam jej niczego. Może pić mleka ile chce, może drapać i niszczyć wszystko (mimo, że nigdy nie była niszczycielem), może jeść co chce (chociaż fajnie by było gdyby jednak jadła więcej lepszych rzeczy więc zdrowo rozsądkowo pozostałyśmy przy suchej karmie Sanabelle, mokrej Almo Nature jednak czasami Ola może rozkoszować się smakiem Sheby czy ukochanego Whiskasa gotowanego w sosie). Przepraszam, koniec audycji kot domaga się pieszczot a jak już mówiłam niczego jej nie odmawiam :)

poniedziałek, 17 września 2012

cały świat jest nasz...

Schopenhauer (zresztą jeden z moich ulubionych filozofów) uważał, że zwierzęta przewyższają ludzi jedną, bardzo ważną jednak niedocenianą umiejętnością. Jest to umiejętność łagodnego i spokojnego cieszenia się chwilą obecną. Próbuję się tego uczyć ale momentami jest trudno bez tych głupich myśli i strachu przed tym co nastąpi jutro. Dlaczego jest to ważna umiejętność? Tak potrzebna każdemu człowiekowi? Bo to jedyna recepta na szczęście, a każdy przecież go pragnie. Nie czekając na jutro cieszymy się dniem teraźniejszym, korzystamy z każdej jego minuty, łapiemy każdą pojedynczą chwilę. Bez tej umiejętności kim jesteśmy? Biegaczami? Sprinterami? Ciągle gonimy za jutrem, planujemy co będzie za 10, 20, 50 lat nie doceniając tego co mamy teraz, nie smakujemy tego, nie cieszymy się tym przez co jesteśmy notorycznie sfrustrowani czekając na coś: nowe mieszkanie, lepsza praca, może kiedyś dzieci. Nawet odchudzamy się ciągle od jutra, wkurzając się na siebie za ostatnie frytki, ptasie mleczko, cokolwiek. To jest trudne, nie da się tak zupełnie nie planować... A jednak. Jeżeli moja kicia ma mnie opuścić to chcę, żeby przynajmniej była najszczęśliwszym kotem na świecie. Chcę łapać każdą chwilę z nią, przeżywać ją na maksa, żeby potem ten dotyk, ciepło futra było tak realne w moich wspomnieniach jak to tylko możliwe. Więc dnie spędzamy wtulając się w siebie i ciesząc się tym, co nas otacza.
w ogóle śmieszna sprawa, jakieś ptaki mi się na kota umawiały, pomyliły go chyba z myszą, musiałam ciągle pilnować bo się skubańce zwoływały tylko latając mi nad głową
i hit :D wszechczasów, kicio na rowerze :) nie skakał, nawet nie próbował, podziwiał :D
chciałabym wierzyć, że mój kić da radę, ale czasami strach jest tak wielki, że sobie z nim nie radzę... i ryczę jak teraz na klawiaturę.

sobota, 15 września 2012

będziemy pisać, na przekór wszystkiemu

- Kaszmir? - Mmm? - Wiesz, Beliowen mówiła, że jeśli będę ci powtarzać jakie życie jest piękne, to zatęsknisz za nim i zostaniesz z nami na dłużej. Długo milczał, nieruchomo wyglądając przez okno. Tylko końcówka ogona lekko drgała. - Nie ułatwiasz mi - rzekł w końcu. - Nie, nie ułatwiam! Dlaczego miałabym ci ułatwiać?! Chcę, żebyś był - zdenerwowałam się. - Przecież jestem. - Tak, ale... - Ech, wy ludzie! - westchnął znużony. - Dlaczego wy nie potraficie żyć tak jak trzeba? Ciągle tylko planujecie, wybiegacie w przyszłość albo rozpamiętujecie stare sprawy i tkwicie w przeszłości. A tymczasem prawdziwe życie umyka wam niezauważone. A wystarczy skupić się na tym co jest i wszystko od razu stanie się proste. - Nie, to nie tak - odpowiedziałam zmieszana - czasem chciałabym po prostu umieć zatrzymać czas - dodałam cicho. Spojrzał na mnie przeciągle. - Chodź tu - powiedział. - Po co? - No chodź. Nauczę cię. Podeszłam. - Jeśli chcesz, to tak się stanie - wyszeptał -zamknij oczy. Będą mijały tygodnie, miesiące, lata, a my ciągle będziemy siedzieli przytuleniu do siebie na tym parapecie. Widzisz nas? Widzisz? - Tak. - No, nie płacz. Już i tak mam przez ciebie całe ucho mokre.
Ten tekst autorki: Bechet z forum miau.pl zainspirował mnie do nowego spojrzenia na chorobę mojej kici. Postanowiłyśmy czerpać razem garściami i nikt nam tego nie zabroni. Można już jeść wszystko, wyżywać się na wełnianych kocach i kołdrach, można drapać kartony nawet jeżeli w środku jest jakaś porcelana, można ganiać po lesie, można wspinać się po drzewach i miętolić trawę, można skakać po krzakach, można budzić dwunożnego na masaż o godzinie 3 w nocy lub dokładkę sosu o godzinie 5. Można wszystko. Byleby tylko cieszyć się wspólnymi chwilami. Także dzisiejszy dzień, nieco chłodniejszy jednak u nas nadal przyjemny spędziłyśmy w lesie, buszując po polanie, wąchając krzaki i drzewa, czając się na ptaki (żadnych ofiar śmiertelnych to tylko takie podziwianie było, ew. czajenie się ale zero ręko-łapo czynów). Cieszyliśmy się dniem codziennym, który mocno udany bo kicia nic nie boli, kicio ma chęć do zabawy i kicio czuje, że dzisiaj może góry przenosić.
najpierw było rozeznanie terenu
buszowanie w trawie bo zboża tymczasowo zabrakło
a potem podziwianie drzewek i kwiatków. Grafik dnia jest także nieco inny, kocio idzie spać koło 12 i śpi do ok. 17 wtedy dwunogi mają czas na polatanie sobie po mieście (i ew. dokupienie czegoś pysznego do jedzenia). Dzisiaj było święto chleba więc dwunogi skorzystały kupiły masę pyszności a w tym: - pasztet z cukinii - placuszki z dyni (już zjedzone, placki na 6+) - kotlety z kaszy gryczanej (lekko mdłe ale z sosem na mocną 4czkę) - ciasto marchwiowe (mega!) - ciastka marchwiowe z miodem (niepróbowane jeszcze) - zupka z dyni po dwie porcje na łebka z kluskami ziemniaczanymi (mega pycha, jedna porcja kosztowała 2 zeta) Częściej mogłyby być takie atrakcje, nie musiałabym się gimnastykować w kuchni :)

czwartek, 13 września 2012

lekki powiew optymizmu

Po dniach pełnych spazmów rozpaczy postanowiłam się ogarnąć, tym kotu nie pomogę. I chyba jakiś efekt to dało. Wiem, że przy raku wpadanie w hura optymizm jest rzeczą błędną bo można się mocno przejechać także daleka jestem od tego, jednak powiało lekkim optymizmem. Ola jest po 4 dniu leczenia, które działa. Guz zmniejszył się praktycznie o połowę, Ola w ogóle nie chudnie i nie zmienia się jej zapach z pyszczka. Zapytacie pewnie o co chodzi z tym zapachem. Jestem już po 2 zwierzęcych rakach w trakcie trzeciego więc (na moje nieszczęście) mam już lekkie doświadczenie. Przy dwóch poprzednich zwierzakach miałam tak, że jeszcze przed diagnozą zmieniał się zapach z pyszczków (przed braniem jakichkolwiek leków) nie wiem jak to wytłumaczyć, ale tak było w obu przypadkach, dodatkowo dochodziła utrata wagi także mam nadzieję, że Ola nie jest w jakimś mega zaawansowanym stanie. Pewnie zapytacie jak do tego doszło, że kicia w ogóle została zdiagnozowana. To chyba moja nadopiekuńczość. W necie wyczytałam, że rak płuc jest u zwierząt najgorszy bo diagnozowany praktycznie u kresu choroby (daje mało objawów), u mnie Ola objawów nie miała w ogóle ale któregoś dnia (przyznaję byłam lekko wstawiona po imprezie) masowałam Olę i wyczułam gulkę na szyi. Miziam kota w tym miejscu codziennie (jest to jej ulubione miejsce) więc od razu się przestraszyłam gdyż wcześniej jej nie miała i jestem tego na 100% pewna gdyż średnio raz na miesiąc, raz na dwa miesiące bywam z Olą u weterynarza (Ola zaraziła się u poprzedniego weterynarza gronkowcem) i doktor też często sprawdzał węzły chłonne. Na zdjęciu RTG wyszło, że ta gulka nie koniecznie musi być rakowa bo ma w środku powietrze, jednak na płucach wyszły takie kropeczki (co jest charakterystyczne dla raka płuc). Nie chciałam kolejnych naświetlań dla Oli także na tym pozostaliśmy. Ola dostała leki i już po pierwszym dniu działania antybiotyku gulka zaczęła maleć (po 3 cim zastrzyku gulka jest o 50% mniejsza), także kicia dużo lepiej się czuje. Na początku leczenia byłam bliska rozważania uśpienia kota, naprawdę kicia kiepsko wyglądała i wydawało mi się, że to będzie kwestia dni. Mój kot jednak okazał się być silniejszy ode mnie, ba także mądrzejszy i postanowił mi o tym powiedzieć. Nie wiem jak Wy ale ja ze swoimi futrami jestem mocno zżyta i już wiele rzeczy, które próbują mi przekazać łapię w mig. Bałam się, że kicia będzie cierpiała, leczenie będzie ją męczyło więc zapytałam jej wprost któregoś pięknego wieczora jak to dalej będzie? Kicia odpowiedziała mi dzisiaj. Musicie wiedzieć, że Ola nie lubiła wizyt u weterynarza, w domu przed wyjazdem chowała się pod łóżko albo normalnie w świecie uciekała, wierciła się w poczekalni i próbowała uciec do domu. A dzisiaj (4ty dzień leczenia) o godzinie o której codziennie jeździmy na zastrzyk kicia grzecznie usiadła na przedpokoju i czekała i poczekalni także siedziała spokojnie po czym spokojnie znosiła wszelkie zabiegi. Dała znać, że ona jeszcze walczy i się tak szybko wcale poddać nie zamierza. Bogu dzięki! (I św. Judzie od spraw beznadziejnych do którego od kilku dni gadam, może słyszy facet i pomaga :))). 3majcie kciuki :)

poniedziałek, 10 września 2012

nieobecność

Chwilowo muszę poinformować Was o tym, że najprawdopodobniej nie będę miała siły w najbliższym czasie dodawać jakiekolwiek posty. Moja kicia, księżniczka najkochańsza ma raka. Wstępna diagnoza to płuco, niestety z przerzutem. Bezobjawowo się bydle rozwinęło i nawet wizyty w weterynarza raz w miesiącu nie pomogły. Nie mam pojęcia skąd się to g*wno (sorry za słowo) bierze ale już nie mam siły. Nie minął rok od uśpienia Rexa (rak wątroby) a tu rak płuc się przypałętał. Nie wiem co będzie dalej, na pewno nie chcę, żeby kicia cierpiała. Nie wyobrażam sobie życia bez niej ale też nie zamierzam egoistycznie trzymać ją tutaj na ziemi. Są ludzie, którzy wyrzucają swoje zwierzaki z samochodów, okna, wprowadzają pod pociąg a ja oddałabym wszystko, żeby moje były zdrowe. A tu i tak figa z makiem :(. Nie bardzo mam siłe cokolwiek wiecej napisać, dzisiejsza diagnoza mnie skosiła i to dość mocno. Wybaczcie.
chyba mieszkam w jakimś pie***rzonym Czarnobylu :(

czwartek, 6 września 2012

dla fanów soków i nie tylko ;)

Nie wiem czy już wspominałam czy nie ale w mojej miejscowości jedzenie na tzw. "mieście" jest dla mnie nierealne. Jedyne co u nas istnieje to: pizzerie, kebaby, chińszczyzna ew. jakieś podróby markowych fastfoodów jak ostatnio otwarta podróbka burger kinga. O daniach wegetariańskich po ktorych nie ma rewolucji żołądkowych można zapomnieć. Można spożyć oczywiście jakąś bułkę na ławce w parku ale kiedy pogoda nie rozpieszcza może być z tym ciężko. W sytuacji kiedy dopada nas "mały głód" a nie bardzo mamy co spożyć ratują nas soki. Ale nie tam jakieś badziewie, jakiego pełno na sklepowych półkach a z sokami mają tyle wspólnego co cola z lidla z coca colą. Są dwa rodzaje soków, które mogę polecić w ciemno. Oczywiście nie są to soki jakości tej, które zrobilibyśmy w domu, ale są nieporównywanie lepsze i zdrowsze niż znane nam sklepowe marki. Mowa o sokach z bio food i naturalnych sokach owocowych maurera.
źródło fotki: bio food.pl
soki bio food mamy w tak wielu gamach smakowych, że w głowie człowiekowi może się zakręcić: jest seler, kiszone ogórki, burak kwaszony etc. Mój numer jeden to marchew z jabłkiem, doskonale może zastąpić szybki obiad w pracy. Gęsty, słodycz jabłka zniwelowana jest delikatnym smakiem marchewki (100% sok jabłkowy tej firmy jest mega słodki smakuje jak kompot), gęsty więc sycący. Ma też wyczuwalne drobinki startej marchwi ale to dodaje mu uroku
źródło: maurer.com
Soki pana Maurera też mają ogromną gamę smakową, próbowane przeze mnie wszystkie smakowały tak samo dobrze. Dzisiaj na podwieczorek zaserwowałam sobie sok z czerwonych porzeczek z dodatkiem jabłka. Genialny. Jeżeli ktoś nie dysponuje sprzętem tudzież czasem do robienia sobie cudeniek w postaci soków owocowych czy warzywnych może sobie zaserwować wymienione soki, są genialne :))))

wtorek, 4 września 2012

leśny trip

Dzisiaj pogoda cudownie rozpieszczała. Momentami było nawet gorąco. Wybrałyśmy się więc z moją lepszą połówką, znaczy mamą :D na rowerowy trip po lesie. Fakt faktem moje opony błagają o eutanazję ale stwierdziłam, że skoro ich żywot i tak niedługo dobiegnie końca to należy je rozpieścić ilością wystających korzeni. Komary nadal tną mimo, że upierałam się, że na pewno już ich nie ma, dementuję plotki - są i są jeszcze bardziej wściekłe niż w sierpniu. Nie przeszkodziło to nam jednak w usadzeniu zadka na podłożu i podziwianiu natury. Oczy nacieszył nam młody dzięciołek, niestety nie mogłam go uchwycić aparatem, zlewał się z kolorem kory drzewa na którym siedział gdyż miał cały ciemny grzbiecik, boczki miał tylko jaśniutkie. Był przeuroczy :). Madrina korzystając z mojej nieuwagi próbowała mi wsadzić szyszkę do nosa, tak się zastanawiam co teraz za dragi dodają do tych hormonów na tarczycę bo coraz ciekawsze pomysły jej do głowy przychodzą...

poniedziałek, 3 września 2012

kobiecość niejedno ma imię ;)

do tej notki zainspirował mnie ten wpis >>>KLIK<<<<. Od dawien dawna uczymy się, że o gustach się nie dyskutuje a także, że nie ładne co ładne a co się komu podoba. I kurczę coś w tym jest. Jedni faceci lubią chudsze dziewczyny, wręcz wychudzone są też tacy, którzy specjalnie swoje wybranki tuczą. Są tacy, którzy na dziewczynę powyżej rozmiaru 38 patrzą z pogardą, są tacy, którzy za kawałek krągłego ciała daliby się pokroić. Jest jednak druga strona medalu, ta kobieca. I tutaj też mamy stare porzekadło "trawa jest bardziej zielona tam, gdzie nas nie ma" i tak też dokładnie jest z kobietami: chude chcą być grubsze, grube chcą być chudsze, ta z prostymi włosami chce mieć kręcone ta z kręconymi spędza pół dnia z prostownicą w ręku. Jest na to ponoć jedna rada, pokochaj siebie. Niby proste a jednak dla wielu osób rzecz nieosiągalna i nierealna. Jeszcze nie tak dawno temu (około roku) byłam bardzo ale to bardzo gruba. Czułam się jak bohater filmu uwolnić orkę, może gdybym była grubsza dłużej to bym do faktu nadmiaru ciała przywykła, jednak moje przytycie było błyskawiczne. Długo nie wiedziałam o co chodzi (w końcu jestem na wiecznej diecie), bywałam u wielu lekarzy, jednych zabawnych innych mniej. Kiedyś nawet trafiłam na pana, który zasugerował mi, że za pewne jem za dużo lodów. Okazało się, że mam kijowego guza i gratisowo niedoczynność tarczycy i moje przytycie mogło być tym spowodowane. Po operacji straciłam kilka nadprogramowych kilogramów jednak część z nich mocno zakorzeniła się na wysokości mojej kości miednicowej. Jednak tutaj powstał pewien paradoks, im jest mnie mniej tym mam większe kompleksy i czuję się grubsza niż kiedy warzyłam czy mierzyłam te kg/cm więcej. Nie wiem czego to wina czy pogoni za idealnym ciałem, wpasowaniem się w trendy epoki w jakiej przyszło nam żyć, trafienie w gusta mężczyzn - nie mam zielonego pojęcia.
rok temu wyglądałam właśnie tak, ponad 69 kg, 104 cm w boczkach (o 4 cm więcej niż w zadku), talia nieistniejąca bo aż 79 cm... rozmiar 42
teraz wyglądam mniej więcej tak, 59-60kg, 86 cm w boczkach (w zadku 93), talia - moja duma 63 cm, rozmiar 36/38
tutaj trochę lepiej widać wcięcie w talii, które kosztowało mnie sporo wylanych łez i potu :D chociaż nie jest to nadal mój ideał. Do pełni szczęścia brakuje mi kilku cm w biodrach, wkurzają mnie niemiłosiernie i są źródłem moich największych kompleksów. Upragniona waga - 55kg, rozmiar: małe 36. I mimo, że rozmiar to nie wszystko to jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia a pogoń w kierunku bycia chudym wciąga każdego dnia coraz bardziej. Ale nie do końca o tym miało być. Nadal jestem na diecie wegetariańskiej i w sumie nie tęskni mi się za mięsem czy rybami. Tylko czasem wkurzam się jak czegoś nie mogę kupić albo chce mi się coś szybko zjeść a na mieście nic nie ma.
ostatnio natknęłam się na te foto na FB. I w sumie chciałabym żeby tu było też u mnie :)